środa, 25 grudnia 2013

Maroko cz.2

Dzień czwarty, zostawiamy zbędne rzeczy w recepcji do przechowania i wyruszmy w kierunku Jabal Toubkal, ale najpierw do leżącej u podnóża góry wioski Imlil. I tu kolejna ciekawostka dotycząca transportu czyli taxi. O ile w mieście podróżuje się małymi taksówkami, w tej chwili są to najczęściej Dacie Logan, o tyle poza obszarami miast poruszamy się grand taxi, które stanowią około trzydziestoletnie Mercedesy 123 czyli popularne „beczki”. U nas do takiego samochodu weszłoby 5 osób, tam jest to 7 osób czyli 3 z przodu i 4 z tyłu. Ceny to rzecz bardzo umowna i targować się należy do upadłego, przy czym Polacy i tak mają dużo niższą stawkę niż np. Niemcy czy amerykanie, którzy płacili zazwyczaj trzy razy tyle co my. Inna sprawą jest to, że po dogadaniu ceny i przejechaniu połowy drogi kierowca zmienia zdane i wymaga dopłaty strasząc zostawieniem po środku jakiejś pustki.




A wiec korzystając z takiej grand taxi dotarliśmy do Imlil, skąd wypożyczyliśmy raki i czekany potrzebne przy zdobywaniu szczytu na początku marca czyli jeszcze w okresie zimowym.
Pierwszy dzień to dotarcie do schroniska na wysokość 3200 m. Droga nie jest zbyt trudna ale dość długa i męcząca, spotkamy też trójkę Polaków z Warszawy. 
Schronisko samo w sobie składa się z kilku nieogrzewanych izb z łóżkami piętrowymi i mokrymi od wilgoci ścianami. W jednej z izb stanowiącej jakby salon znajduje się kominek przy którym można się ogrzać.
Materace na łóżkach oczywiście mokre od wilgoci, spaliśmy w śpiworach, ubraniach i kurtkach.







Dzień piąty pobudka wcześnie rano przed świtem, śniadanko i wyruszmy zdobyć szczyt. Przed wyjściem spotykamy jeszcze wspomnianych wcześniej Polaków, którzy dopiero wstali. Droga na szczyt jest powolna i mozolna stawiam krok zakrokiem i staram się utrzymywać jednostajne tępo. Około południa osiągamy szczyt 4167 m. Snickers na wzmocnienie i trzeba wracać bo temperatura odczuwalna i wiatr takie, że nie można utrzymać aparatu przez minutę bez rękawiczek.




Droga w dół była znośna, poza końcówką, gdzie około 100 m od schroniska zabrakło mi sił. Poczułem jak zaczynają mi się trząś ręce oraz nogi i jak tracę siły, zrobiło mi się gorąco, musiałem zdjąć część ubrań i odczekać chwilę na zboczu. Najgorsze, że nie miałem nic słodkiego dla uzupełnienia energii, teraz już wiem jak ludzie z przemęczenia popełniają błędy w górach. 
W tym samym czasie zobaczyliśmy jak z innej strony znoszą kogoś z gór na noszach, co się okazało był to jeden z Polaków, którzy mieli wyjść chwilę po nas. Jak się później dowiedzieliśmy pomylili drogę i jeden z nich potknął się i spadł ze zbocza łamiąc nogę.  
W miedzy czasie po zebraniu resztek sił udało mi się zejść do schroniska, gdzie pierwsze co zrobiłem to wypiłem cole i zjadłem jakiegoś słodkiego batona.


Wracając do kolegi ze złamaną nogą, jego ubezpieczenie nie obejmowało ratownictwa górskiego (helikopter), więc musieli zapłacić marokańskim tragarzom, chyba 600 dirham z tego co pamiętam i z naszą pomocą został zniesiony (a lekki nie był) do miejsca od którego poruszały się już osiołki i gdzie na grzbiecie jednego z nich został przetransportowany do Imlil, a następnie do szpitala.
My jeszcze tego samego dnia wróciliśmy do Marrakeszu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz