piątek, 27 grudnia 2013

Maroko cz. 3 i ostatnia.

Kierunek Sahara
Po opuszczeniu Marrakeszu udaliśmy się do Warzazat, aby następnie zobaczyć twierdzę Ait Ben Haddou. 
Przejeżdżaliśmy też obok znanego studia filmowego Atlas Studios, w którym nakręcono wiele superprodukcji, m.in. takie filmy jak Gladiator czy Kleopatra.



Będąc w Maroku należy zobaczyć również dwa największe wąwozy Maroka – Todra i Dades. 




Kolejny dzień to Merzouga, skąd człowiek oferujący wycieczki na pustynie zabrał nas swoim Defenderem. Po krótkiej przerwie na herbatę pora na wielbłądy i wyprawę w głąb (może to zbyt mocno powiedziane) pustyni. Po około 3 godzinach bujania się na garbie wielbłąda byliśmy na miejscu, gdzie rozstawionych było wśród wydm kilka tradycyjnych namiotów.  
Zachód słońca, tradycyjna kolacja - Tadżin. Później ognisko i leżenie do późna w nocy pod gwiazdami, chociaż było już bardzo zimno, co jak się później okazało, doprowadziło do przeziębienia, ale co tam, nie co dzień spędza się noc pod gwiazdami na pustyni.
Następnego ranka oczywiści pobudka na podziwianie wschodu słońca wynurzającego się zza wydm.







Pora na pożegnanie pustyni i całonocną podróż „PKS-em” do Marrakeszu, przesiadka i dalej do Essaouira.
Wśród zabytków miasta można wymienić m.in. starówkę oraz dawne wały i forty obronne.
Pisząc o  Essaouira wspomnę o najlepszych sokach jakie w życiu piłem. Są one wyciskanie na oczach klientów z świeżych słodkich pomarańczy, w Polsce nie można kupić takich słodkich owoców. Dodatkowo jeszcze dostajemy połówkę pomarańczy do przegryzienie. W Marrakeszu na placu el-Fna również można kupić soki ale w większości są one już wcześniej wyciśnięte do dzbanków i wnioskując po smaku obawiam się, że nieuczciwi sprzedawcy mogą dolewać wodę.








Po opuszczeniu Essaouira pora na kolejny powrotu do Marrakeszu.
Wspomnę tutaj o kolejnej ciekawej rzeczy jaką są dentyści reklamujący swoje usługi na placu el-Fna. Taki domowy stomatolog rozkłada sobie kocyk, a na nim zęby które wyrwał klientom, wygląda to dość ciekawie. Obok można spotkać kolejnego znachora który handluje np. suszonymi wężami lub jaszczurkami.



Po spędzeniu ostaniach luźnych dni w Marrakeszu pora na powrót do Polski czyli samolot do Łodzi z przesiadką w Bergamo i znów nocą spędzoną na lotnisku.

środa, 25 grudnia 2013

Maroko cz.2

Dzień czwarty, zostawiamy zbędne rzeczy w recepcji do przechowania i wyruszmy w kierunku Jabal Toubkal, ale najpierw do leżącej u podnóża góry wioski Imlil. I tu kolejna ciekawostka dotycząca transportu czyli taxi. O ile w mieście podróżuje się małymi taksówkami, w tej chwili są to najczęściej Dacie Logan, o tyle poza obszarami miast poruszamy się grand taxi, które stanowią około trzydziestoletnie Mercedesy 123 czyli popularne „beczki”. U nas do takiego samochodu weszłoby 5 osób, tam jest to 7 osób czyli 3 z przodu i 4 z tyłu. Ceny to rzecz bardzo umowna i targować się należy do upadłego, przy czym Polacy i tak mają dużo niższą stawkę niż np. Niemcy czy amerykanie, którzy płacili zazwyczaj trzy razy tyle co my. Inna sprawą jest to, że po dogadaniu ceny i przejechaniu połowy drogi kierowca zmienia zdane i wymaga dopłaty strasząc zostawieniem po środku jakiejś pustki.




A wiec korzystając z takiej grand taxi dotarliśmy do Imlil, skąd wypożyczyliśmy raki i czekany potrzebne przy zdobywaniu szczytu na początku marca czyli jeszcze w okresie zimowym.
Pierwszy dzień to dotarcie do schroniska na wysokość 3200 m. Droga nie jest zbyt trudna ale dość długa i męcząca, spotkamy też trójkę Polaków z Warszawy. 
Schronisko samo w sobie składa się z kilku nieogrzewanych izb z łóżkami piętrowymi i mokrymi od wilgoci ścianami. W jednej z izb stanowiącej jakby salon znajduje się kominek przy którym można się ogrzać.
Materace na łóżkach oczywiście mokre od wilgoci, spaliśmy w śpiworach, ubraniach i kurtkach.







Dzień piąty pobudka wcześnie rano przed świtem, śniadanko i wyruszmy zdobyć szczyt. Przed wyjściem spotykamy jeszcze wspomnianych wcześniej Polaków, którzy dopiero wstali. Droga na szczyt jest powolna i mozolna stawiam krok zakrokiem i staram się utrzymywać jednostajne tępo. Około południa osiągamy szczyt 4167 m. Snickers na wzmocnienie i trzeba wracać bo temperatura odczuwalna i wiatr takie, że nie można utrzymać aparatu przez minutę bez rękawiczek.




Droga w dół była znośna, poza końcówką, gdzie około 100 m od schroniska zabrakło mi sił. Poczułem jak zaczynają mi się trząś ręce oraz nogi i jak tracę siły, zrobiło mi się gorąco, musiałem zdjąć część ubrań i odczekać chwilę na zboczu. Najgorsze, że nie miałem nic słodkiego dla uzupełnienia energii, teraz już wiem jak ludzie z przemęczenia popełniają błędy w górach. 
W tym samym czasie zobaczyliśmy jak z innej strony znoszą kogoś z gór na noszach, co się okazało był to jeden z Polaków, którzy mieli wyjść chwilę po nas. Jak się później dowiedzieliśmy pomylili drogę i jeden z nich potknął się i spadł ze zbocza łamiąc nogę.  
W miedzy czasie po zebraniu resztek sił udało mi się zejść do schroniska, gdzie pierwsze co zrobiłem to wypiłem cole i zjadłem jakiegoś słodkiego batona.


Wracając do kolegi ze złamaną nogą, jego ubezpieczenie nie obejmowało ratownictwa górskiego (helikopter), więc musieli zapłacić marokańskim tragarzom, chyba 600 dirham z tego co pamiętam i z naszą pomocą został zniesiony (a lekki nie był) do miejsca od którego poruszały się już osiołki i gdzie na grzbiecie jednego z nich został przetransportowany do Imlil, a następnie do szpitala.
My jeszcze tego samego dnia wróciliśmy do Marrakeszu.

piątek, 20 grudnia 2013

Maroko cz.1

Podróż nasza rozpoczęła się w Krakowie, skąd mieliśmy samolot do Włoch.  
Po nocy spędzonej na zimnych kafelkach na lotnisku w Bolonii z samego rana czekał nas lot do Fez. Dodam tylko, że była to moja pierwsza styczność z kulturą arabską. 
Z lotniska do medyny dotarliśmy zdezelowanym miejskim autobusem, przez którego drzwi, mimo tego, że były zamknięte to można było wypaść (no cóż lekko skorodowały). 
Cały dzień minął nam na zwiedzaniu Medyny, oraz kręceniu się po suku. Odwiedziliśmy również punkt obowiązkowy jakim są garbarnie skóry z charakterystycznym zapachem który tworzą rozkładające się mięso, krowi mocz i ptasie odchody. Aby zabić ten niezbyt miły dla nosa zapach dostaliśmy liście mięty. Na miejsce czyli do jednego ze sklepów otaczających garbarnie doprowadzili nas oczywiście tutejsi naganiacze liczący na zyski z prowizji od zakupów, niestety przeliczyli się. Nie mieliśmy zamiaru robić dużych zakupów, spakowaliśmy się tylko w bagaże podręczne więc limity narzucone przez linie lotnicze nie pozwalały na swobodę w zakupach.






Noc oraz dzień drugi to Casablanca.
Noc spędziliśmy w tanim hostelu z prysznicem na strychu, woda oczywiście zimna, kran w ścianie i wiadro z kubkiem do polewania się. Całości dopełniały drzwi do tegoż „prysznica” które kończyły się 10 cm niżej niż była górna futryna, a więc każdy mógł sobie podejść i spokojnie zajrzeć. Poza tym miejscówka OK. Głównym punktem programu był meczet Hassana II, do którego dotarliśmy przez slamsy określane w przewodniku jako niebezpieczne i niepolecane miejsce, ale mówiąc szczerze nie było aż tak źle. Meczet ten jest trzecim największym meczetem na świecie, w głównej sali modlitewnej może zmieścić się 25 tysięcy muzułmanów, a na jego rozległym dziedzińcu dalsze 80 tysięcy.




 Dzień trzeci – kierunek Marrakesz. I tutaj na wstępie wspomnę o osobliwości jaką jest transport publiczny, a w zasadzie autobusy, plan odjazdów oczywiście jest ale zawsze okazywał się dość umowny. Po zapytaniu o której jest autobus do jakiegoś konkretnego miejsca zawsze dostawaliśmy odpowiedź, że zaraz odjeżdża, przy czym zaraz w tym przypadku znaczyło jak uzbiera się komplet pasażerów, czyli mogło to trwać około 2-3 godzin. Większy bagaż typu plecak zawsze musimy zostawić w luku bagażowym, oczywiście po uiszczeniu dodatkowej opłaty u osoby wydającej/sprawdzającej bilety i pilnującej porządku.
W czasie gdy czekamy na odjazdu przez autokar przewija się cała masa różnej maści sprzedawców, poczynając od dzieci handlujących chusteczkami, przez sprzedawców domowej roboty słodkości, aż po różnych znachorów sprzedających maści na wszystkie dolegliwości i bujnie opowiadających o właściwościach sprzedawanych medykamentów.
Kolejna sprawa to przerwy, mimo, że czasami pokonywaliśmy niedługie, około trzygodzinne odcinku to i tak w połowie trasy była pół godzinna przerwa, czas na jedzonko na przydrożnych straganach i oczywiście kolejni sprzedawcy nawiedzający autobus. Na koniec po dotarciu na miejsce odbiór plecaków z luku bagażowego, które często jak się okazywało zostały przyciśnięte jakimś brudnym workiem i wyglądały jakby ktoś grał nimi w piłkę, czyli nie dało się ich założyć na plecy bez wcześniejszego solidnego trzepania.

W Marrakeszu zakwaterowaliśmy się w bardzo przyjemnym i do tego niedrogim  hotelu Imouzzer. Popołudniu czas na zwiedzanie medyny oraz ożywającego wieczorem i zapełniającego się straganami z jedzeniem placu el-Fna. Można tu też spotkać wszelkiej maści kuglarzy, zaklinaczy węży, ludzi z małpkami pozującymi do zdjęć. Oczywiście wszystkie te atrakcje są dodatkowo płatne, zwłaszcza gdy taki artysta zauważy, że zrobiliśmy mu zdjęcie.



poniedziałek, 16 grudnia 2013

Sony SEL35F18

Jako uzupełnienie NEX-a z standardowym kitem postanowiłem zakupić jakąś jasną stałkę. 
Wybór skupił się na dwóch modelach SEL50F18 o ogniskowej 50 mm oraz SEL35F18 o ogniskowej 35, oba o jasności f1.8. Pierwszy z nich jest tańszy o około 1/3, a jego ogniskowa predestynuje go raczej do portretów, poza tym jest on wyraźnie większy od trzydziestki piątki. 
Dla mnie wygodniejsza i bardziej uniwersalna okazała się ogniskowa 35, a jako portretowe uzupełnienie w przyszłości dokupię jakąś manualną 50 f1,4.



Obiektyw w zestawie handlowym zawiera dwa dekielki  (przód i tył) oraz osłonę przeciwsłoneczną. Obiektyw wydaję się być wykonany w całości z metalu (aluminium?) i sprawia bardzo solidne wrażenie, jednak po dokładnym przyjrzeniu się, okazuje się, że bagnet jest plastikowy.
Przednia soczewka nie wysuwa się ani nie obraca, obiektyw cały czas zachowuje jednakową długość. Pierścień ustawiania ostrości jest dość szeroki i wygodny, nie ma luzów i działa z jednostajnym wyraźnym oporem przy czym jest to pierścień elektroniczny, a więc nie jest połączony mechanicznie z układem soczewek. Przednia soczewka jest dość mała.




Obiektyw mimo, że nie jest duży jest wyraźnie większy od kitowego zoom-a 16-50. Również waga body w zestawie z tym obiektywem wydaję się być sporo większa. Ustawienie ostrości jest ciche i dość szybkie, choć subiektywnie odnoszę wrażenie, że zoom jednak robi to szybciej.
Również jakość obrazu jest bardzo dobra, poniżej  wrzucam kilka przykładowych zdjęć wykonanych tym obiektywem na przysłonie f2.




piątek, 13 grudnia 2013

Powrót do fotografii analogowej.
W zasadzie dziełem przypadku w moje ręce trafiła analogowa lustrzanka Revueflex 4000EE wraz z obiektywem Revuenon 55 f1.7 (produkowanym przez legendarną Tomiokę).






Przy pierwszym kontakcie wydawało się że aparat jest „martwy” – nie można było wyzwolić migawki. Pierwsze i jak się później okazało słuszne podejrzenie padło na baterię. Migawka o notabene szerokim zakresie czasów jak na aparat z mocowaniem M42 jest sterowana elektronicznie i potrzebuje baterii żeby można było ją wyzwolić. Aparat jest bardzo solidnie wykonany i waży swoje (a dokładnie 760 g bez obiektywu). Wszystkie mechanizmy w aparacie i w obiektywie pracują płynnie i precyzyjnie, nie znajdziemy tu żadnych luzów, widać, że aparat był mało używany przez poprzedniego właściciela.

Poniżej kilka zdjęć wykonanych tym aparatem na filmie Ilford PAN 400 (skan z labu, nie posiadam niestety skanera).










I co dalej?
No cóż po tej krótkiej przygodzie mogę stwierdzić, że fotografia analogowa ma rzeczywiście jakąś magię ale wymaga również wielu poświęceń, że nie wspomnę o miesięcznym okresie czekania na wywołanie filmu (w zimnym procesie). Właściciel labu czekał, aż uzbiera mu się odpowiednia ilość filmów czarno –białych tak aby opłacało się to zrobić.
Żeby myśleć poważniej o fotografii analogowej należałoby filmy czarno białe wywoływać samemu co podobno wcale nie jest takie trudne oraz druga sprawa przydał by się dobrej jakości skaner, który tani niestety nie jest.
Takim oto sposobem fotografia analogowa została tymczasowo schowana do szuflady i może kiedyś znowu do niej wrócę.